niedziela, 12 kwietnia 2015

Amerykański zły sen według Ryana Goslinga albo o tym jak aktor ośmiela się zająć krzesełko reżysera.

Zauważyliście, jak spowszedniała ostatnio sytuacja, kiedy znany aktor z dużą charyzmą staje w końcu po drugiej stronie kamery? Clooney, Jodie Foster, Robin Wright, nie wspominając już o takich nazwiskach jak Eastwood czy Gibson. Prawda, wielozadaniowość to właściwie coś, co było w środowisku filmowym powszechne od samego początku, dlatego nie będę tutaj mówić o Chaplinie ani nawet znowu o Branagh, niemniej jednak mam wrażenie, ze dopiero od niedawna widzimy tyle reżyserskiej ambicji wśród aktorów. Ciekawe jest to, w jak bardzo specyficznej są oni sytuacji. Nie można powiedzieć, że są kompletnymi amatorami, bo grając przed kamerą mieli jednocześnie szansę obserwować pracę reżysera i ekipy filmowej, podpatrywać ich warsztat, rozwiązania, wypracowywać kompromisy z ich wizją filmu – co mogło się zresztą udać tylko, jeżeli dobrze rozumieli, jaki efekt tamci chcą uzyskać i jakimi środkami zamierzają się posłużyć. Ale oczywiście jest też druga strona medalu; aktorzy zabierający się do tworzenia własnego filmu często konstruują film chociaż trochę przypadkowo – tu coś wrzucą, tam coś odejmą, tu czegoś spróbują. Trochę przypominają w tym młodych studentów szkół filmowych, którzy nie bardzo jeszcze wiedzą, co może złożyć się na film, a co jest tylko przypadkową sekwencją złożoną z najazdów na puste butelki na pustej drodze. Ale, o ironio, to poruszanie się we mgle może przynieść też znakomite rezultaty, głównie dlatego, że jeżeli jeszcze nie do końca wiesz, jak tworzyć film, to przynajmniej nie wiesz, czego „nie wolno”, być może nikt ci nawet nie powie, że takich ujęć się „nie robi” i może przypadkiem potkniesz się o rozwiązanie, które okaże się przełamaniem filmowej rutyny. OK, po drodze na pewno będzie kilka zgrzytów, ale i tak – jak cudownie popatrzeć na ludzi, którzy nie boją się ryzyka. Nawet jeżeli po prostu jeszcze nie wiedzą, że może by wypadało.

Christina Hendricks w roli aktorki i Ryan Gosling w roli reżysera na planie "Lost River".

Dzisiaj będzie o reżyserskim debiucie Ryana Goslinga. I jedno chcę zaznaczyć już na wstępie: łał, temu człowiekowi naprawdę nie brakuje wyobraźni. Nie spodziewałam się, że drzemie w nim tyle potencjału. Co nie oznacza, że skreśliłam go jeszcze przed obejrzeniem filmu. Pozwólcie, że zarysuję wam tło. Chociaż „Lost River” miało premierę w Cannes, od początku przyczepiono mu złą łatkę. Dlaczego? Z najbardziej banalnego powodu z możliwych: jak to, Gosling wymyślił sobie, że będzie reżyserem? Ten Mickey-niebieskie-oczko-Gosling? Ten celebryta od memów z "hey, gurl"? I jeszcze pcha się na poważne festiwale? Aktorzyna z przerostem ambicji, pff. Oczywiście część krytyki z Cannes mogła wynikać z prawdziwego przekonania, że film jest kitowy (sama nie twierdzę, że jest on jakoś wybitnie dobry od strony czysto technicznej... inna sprawa, że na pewno nie jest zupełnie nieporadny), zwłaszcza, że sama widzę, co w filmie można śmiało skrytykować. Tylko że widać było jak na dłoni, że Gosling zbiera cięgi równo za sam fakt, że jest identyfikowany jako aktor i celebryta, a więc jeżeli ośmiela się nakręcić film, to tak jakby na własne życzenie zamknął się w klatce pełnej wygłodniałych lwów. Jeszcze przed pierwszymi pokazami słyszałam plotki, że film jest klapą. No błagam.

Otóż guzik. Film Goslinga zdecydowanie ma to coś. Więcej – ma to coś, dla czego w ogóle kręci się filmy.

Wiem, że to zdjęcie jest odrobinę on the side of cutesy, ale bardzo chciałam napomknąć o tym, że Goslinga na planie nosiło. Sam taszczył kamerę, przerywał zaplanowane na dany dzień zdjęcia, jeżeli akurat spotkał na ulicy kogoś ciekawego, kogo chciał włączyć do filmu, i po prostu nie stawał opowieści na przeszkodzie, kiedy ta chciała rozwijać się sama. Tak np. powstała bardzo fajnie wpleciona w scenariusz scena z Mama A. Jak to nie jest cinematic spirit, to ja nie wiem, co jest. 

Teraz, kiedy sama miałam okazję zapoznać się z produkcją na trochę przed oficjalną premierą, jestem pod wielkim wrażeniem jego determinacji. Projekt filmu zaczął się właściwie od strony dokumentalnej: Gosling początkowo jeździł sobie po Detroit i robił zdjęcia miejscom, które miały być niebawem zniszczone. Po prostu było mu żal, że już nikt nie zobaczy tego czy tamtego budynku. Miał wtedy jeszcze bardzo romantyczną, muzyczno-samochodową wizję Detroit, ale niebawem przekonał się, jak bardzo opuszczone i straszne może być to miasto. Zobaczcie jakie, paradoksalnie, filmowe stało się Detroit. Można je było ostatnio często zobaczyć w kinie: grało w „Tylko kochankowie przeżyją”, dopełniło historię Sixto w „Searching for Sugar Man” (tu może trochę przesadzam, bo równie dobrze mogłabym rzucić „8 milą”), czy też służyło za społeczne tło w „Gran Torino”. Detroit jest też świetną scenerią dla horrorów, czego dowodzi powodzenie „It follows”. To miasto jest po prostu doskonałym punktem odniesienia do pokazania amerykańskiego snu à rebours. W ogóle, jeżeli jeszcze nie zauważyliście, bardzo jestem zafiksowana na wszelkich odniesieniach do Detroit, bo losy tego miasta przypominają mi trochę Łódź, moją małą ojczyznę. Ok, ale wróćmy do „Lost River”. Gosling jeździł i kręcił Detroit, aż z tego chaotycznego materiału wyłonił się pomysł na historię. Nie wiemy jaka była, bo ponoć uległa dużym zmianom już w czasie samej produkcji. Jak twierdzi reżyser – film sam mu się pisał, kiedy wracał w okolice miasta i poznawał jego mieszkańców. Scenariusz był też częściowo pisany pod aktorów dołączających do obsady; tak np. było z Mattem Smithem, pod którego Gosling zaczął pisać jedną z ról, od kiedy tylko kiedyś w trakcie siedzenia nad scenariuszem usłyszał jego wrzaski w którymś z odcinków Doctora Who, i to doskonale pokryło mu się z wizją postaci, którą właśnie wymyślał. Widzicie, a rodzice zawsze mówili, że nie da się pracować przy zapalonym telewizorze. W sumie Goslingowi udało się zgromadzić dream team złożony ze znajomych, rodziny (Eva Mendes, zresztą co by kto nie mówił naprawdę nieprzypadkowo obsadzona w specyficznej roli), i aktorów, z którymi marzył pracować. Także niby znane nazwisko – Gosling – ale koniec końców produkcja miała wymiar dosyć kameralny, i to wyraźnie przeniosło się na gotowy film.


„Lost River” opowiada o fikcyjnym miejscu w Stanach, mieście, które opuściło już większość jej mieszkańców. Właściwie okolica wymarła po tym, jak kilkadziesiąt lat wcześniej ktoś mądry inaczej postanowił zatopić park rozrywki w celu stworzenia sztucznego rezerwuaru, tylko że przeliczył się i zalał większość miasta. Kamera śledzi losy dwóch rozbitych rodzin: w jednej samotna matka, Billy, (Christina Hendricks) próbuje utrzymać dom i związać koniec z końcem, usiłując zapewnić jako takie warunki swoim synom – małemu chłopcu i wchodzącemu w dorosłość mężczyźnie. Poza nimi w sąsiedztwie nie mieszka nikt poza młodą, nieco osobliwą dziewczyną (Saoirse Ronan) i jej babcią, która pamięta jeszcze czasy, kiedy tytułowej zagubionej rzeki nie było.


Film nie tłumaczy, czemu ci ludzie nie mogą po prostu wynieść się z miasta-widmo, gdzie nie ma żadnych perspektyw, a nad pozostałymi jeszcze mieszkańcami wisi groźba rozbiórki domu, skrajnego ubóstwa i głodu. Nie jest to jednak potrzebne, bo film nie tyle ma na celu opowiedzieć wiarygodną historię, co stworzyć swojego rodzaju baśń, tyle że jest to baśń bardzo mroczna i zdecydowanie nie dla dzieci. Być może nawet wśród dorosłej widowni mógłby się zdarzyć ktoś, kto niekoniecznie chciałby zobaczyć pewne sceny z „Lost River”. Tyle że, naprawdę, warto. Pisze to osoba wręcz nadwrażliwa na makabrę. Sęk w tym, że tu elementy horroru są w jakiś sposób i straszne, i piękne. Powiedzieć, że film Goslinga to horror, to posunąć się za daleko, a z kolei nie ma on też narracyjnej formy thrillera, mimo że wiele osób widzi w nim elementy kina noir. Z drugiej strony, jedna z ważnych lokacji w filmie (patrz: zdjęcie poniżej) była wzorowana na Grand Guignol, miejscu, można by powiedzieć, w którym narodził się horror traktowany jako część przemysłu rozrywkowego. Tak czy owak film jest zdecydowanie miejscami makabryczny. Fascynująco makabryczny. Plasuje się gdzieś pomiędzy amerykańskim magicznym realizmem a surrealizmem wyjętym z Dalego – w każdym razie gdzieś, gdzie wszystko wydaje się być pozornie na swoim miejscu, pozornie znajome, a jednak wykrzywione, poprzestawiane i monstrualne. Dużo jest w tym filmie wrażenia „uncanny”, jak z Sandmana. I jest to rzecz wizualnie porywająca.


Choć zarys fabuły może wydawać się banalny, to właśnie dzięki zanurzeniu jej w mroczną baśniowość nabiera świeżości i tajemnicy. Do pewnego stopnia da się przewidzieć zakończenie tej historii, ale całość jest tak absorbująca i po prostu niesamowicie dziwna, że nie da się na tym filmie nudzić. Ok, Gosling dużo tu eksperymentuje, więc możliwe, że efekt nie spodoba się wszystkim. Niemniej jednak należy docenić fakt, że reżyser co chwila podejmuje w filmie jakieś ryzyko i często wychodzi z tego artystycznie rzecz biorąc obronną ręką (jeżeli nie liczyć pierwszej sceny z brzydkim dla mnie montażem i poprowadzeniem kamery), bo film nie jest sztucznie przeładowany osobliwością.

"Lost River" nie jest oczywiście doskonałe. Są pewne wątki, które w scenariuszu są grubymi nićmi szyte. Od początku wiadomo np., że starszy syn Billy i dziewczyna z domu obok będą mieli się ku sobie, apokaliptyczni Adam i Ewa. W świecie przedstawionym to jedyni nastolatkowie, trudno się więc nie domyślić, że coś tam między nimi będzie się działo. Szkoda tylko, że zabrakło pomysłu na to, dlaczego właściwie ci dwoje mieliby być razem, poza oczywistym faktem, że razem utknęli w tej dziurze i reżyserowi wygodnie jest ich sparować. Kiedy w filmie pojawia się zagrożenie, które mogłoby dzieciaki zjednoczyć, już dawno widzieliśmy romantyczną sekwencję w opuszczonym budynku, przypominającą rozwleczony, natchniony trailer. Właśnie - celowo mówię "trailer", dlatego że zabrakło w scenie ładunku emocjonalnego, trudno widzowi kibicować tej parze, bo nie bardzo też widać, żeby te emocje między dwojgiem się rozwijały - najpierw napięcia nie ma, a potem ni stąd, ni zowąd jest. Czyżbyśmy coś przegapili? Jeżeli się już czepiam, to muszę też zaznaczyć, że Gosling z reżyserowaniem czasami przestrzeliwuje, np. zaczynając sceny od niepotrzebnych zbliżeń, które może wydawały mu się artystycznie ciekawe, a tak naprawdę wypadły na ekranie po prostu przypadkowo i śmiesznie. No cóż, jeżeli nie popełniasz błędów, to stoisz w miejscu.


Jeszcze kilka słów o obsadzie, którą Gosling wycisnął jak cytrynę. Wiele osób zwraca uwagę, jak dużo miejsca w filmie poświęcono kobietom. Christina Hendricks świetnie gra samotną matkę, Billy, która musi godzić się na bolesne i upokarzające kompromisy. Ciekawe, że w przypadku aktorki o urodzie tak charakterystycznej jak Hendricks (te kształty, te włosy!), trudno uciec od myśli, że jej wygląd wpływa na odbiór samej postaci. Jest w tym jakaś ukryta melancholia, że taka piękna, zachwycająca kobieta mogła zostać sama w opuszczonym mieście. Że nikt nie zabrał jej ze sobą, kiedy wszyscy się wynosili. Że uparcie siedzi w Lost River i nie chce zrezygnować ze swojego domu, w którym nic dobrego już jej nie czeka. Z drugiej strony z jej imieniem też może być coś na rzeczy. W końcu Billy to nie jest typowe żeńskie imię, a zauważmy, że pozytywnego męskiego wzorca w tym filmie właściwie nie ma (nie liczę w tym momencie jej syna, bo jest młody, więc to jeszcze nie jest wzór). Mamy także inny portret kobiecości w postaci młodziutkiej dziewczyny, Rat (znowu ta igraszka z imionami), na progu dorosłości, która ucieka w ekscentryzm wobec zastanej rzeczywistości. W sumie akurat ta postać (grana przez bardzo zdolną Saoirse Ronan) ma jakąś sensowną motywację, dla której nie zwiała jeszcze z miasta. Mieszka z babcią, która popadła już w szaleństwo i żyje zamknięta w rzeczywistości sprzed kilkudziesięciu lat, cały boży dzień oglądając taśmę ze swojego ślubu. A jak wiadomo, starych drzew się nie przesadza, więc Rat żyje w domu pełnym nagromadzonych gratów i pamiątek. Wygląda to wręcz tak, jakby ten dom zagrzebywał ją we wspomnieniach miasta, którego już nie ma.

Christina Hendricks

Ale są jeszcze dwie role, już nie kobiece, godne odnotowania. Ben Mendelsohn, filmowy Dave, a.k.a. the creepiest creep in town, gra tak przekonująco, że wciąż wracało do mnie poczucie, że kiedyś musiałam sama kogoś takiego spotkać. Wiem, że powinnam była zapamiętać go z „The Place Beyond the Pines”, ale dopiero tą rolą na trwałe zwrócił moją uwagę. Jest fantastycznie obmierzły i obślizgły, nawet jego śpiew i taniec jest popaprany. Matt Smith, czyli Bully (ok, z tymi imionami Gosling trochę przeholował) z kolei stworzył postać tak przekonującego szaleńca, szaleńca wyjętego żywcem z „Dwunastu małp”, że zupełnie poważnie czułam niekontrolowane poczucie zagrożenia za każdym razem, kiedy pojawiał się w jakiejś scenie. Jak tylko go widziałam, napinały mi się mięśnie ramion w atawistycznym odruchu ucieczki. Tu na boku muszę też powiedzieć, że miałam wiele skojarzeń między „Lost River” a estetyką filmów Terry’ego Gilliama, przy czym były to skojarzenia na korzyść, w tym sensie, że nie miałam poczucia, że Gosling ściąga z Gilliama (wątpię, żeby nawet świadomie do niego nawiązywał), tylko że po prostu ociera się o podobną wrażliwość estetyczną. Podobną, ale absolutnie własną, odrębną – i dlatego to skojarzenie jest bardzo na plus. Widać też, że na Goslinga wpłynęła współpraca z ludźmi, u których on z kolei grał. Skojarzenia widowni „Lost River” z kinem noir to przecież w prostej linii efekt tego, co Gosling podpatrzył u reżysera „Drive” i „Tylko Bóg wybacza”. Przy czym znowu – nie jest to kropka w kropkę odwzorowanie tej samej stylistyki. Po prostu widać, że facet chłonie wiedzę mimochodem i przekuwa ją na coś własnego.

Matt Smith po tym filmie z pewnością nie będzie mi się już jednoznacznie kojarzył z jedenastym Doktorem.

Na koniec jeszcze o oprawie. Mam silne przekonanie, że muzyka do tego filmu nie tylko jest w dziwaczny sposób trafiona, ale – co więcej – oddaje charakter całej opowieści. Na tyle dobrze, że zaryzykuję stwierdzenie, że jeżeli podoba wam się taka mieszanka, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że film też wam się spodoba. Po prostu ścieżka dźwiękowa do „Lost River” nosi w sobie sentyment samego filmu – elementy baśniowości, grozy, ale i czegoś, co można określić tylko jako „hauntingly romantic”. O tym idealnym spleceniu muzyki i treści filmu przekonuje mnie jeszcze fakt, że nie mogłam zabrać się do napisania tego tekstu do momentu, kiedy puściłam sobie w tle muzykę z filmu. Zwykle nie mogę się skupić na niczym przy muzyce, ale ta akurat sprawiła, że od razu wróciły do mnie emocje, które udzielały mi się przy oglądaniu.
Nieprzekonanym jeszcze, czy wybrać się na seans, polecam więc ten kawałek i zachęcam do grzebania dalej.


Najlepiej jeszcze przesłuchać kilka ścieżek - wtedy będziecie mieć lepszy obraz. 

Czy film Goslinga to debiut udany? Żeby odpowiedzieć na to pytanie uczciwie, trzeba sobie zadać inne: „czy poszłabym na drugi film tego faceta, gdyby nie nazywał się Gosling? Ba, gdybym nawet nie do końca zapamiętała jego nazwisko, bo takie jakieś dziwaczne?” No więc, tak. Hell yeah. W tym przypadku zarżnięty tagline: „film twórców…” byłby przynętą, na którą bez wątpienia bym się złapała. Po prostu jestem ciekawa, co ten człowiek może jeszcze wymyślić, na co jeszcze go stać. Zdecydowanie Ryan Gosling to teraz dla mnie już nie tylko aktor. 

Christina Hendricks, Ryan Gosling i Eva Mendes na planie "Lost River". Gosling po drugiej stronie kamery niż zwykle.

sobota, 28 marca 2015

"Do not mistake my politeness for weakness" – czyli co robić a czego nie, kiedy się dziś adaptuje “Kopciuszka” na film.

Cierpię na chyba już nieuleczalne blogowe spóźnialstwo. Poniższy wpis miał się pojawić najpóźniej w niedzielę. W zeszłą niedzielę. Ok, to jest ten moment, kiedy wypada powiedzieć, że w sobotę (zeszłą sobotę) wieczorem odhaczyłam kolejną pozycję na mojej bucket list. Widziałam Kennetha Branagh. Tymi oczyma. Plotki nie są przesadzone: człowiek istnieje naprawdę.

Mimo że jest to jedna z pierwszych rzeczy, których się o nim dowiedziałam, przez te kilka lat fascynacji aktorem/reżyserem zepchnęłam do podświadomości informację, że jest Irlandczykiem. Akcent już dawno nie z Belfastu, a i jego główna domena, czyli Szekspir, narzuca podprogowo przekonanie, że Branagh musi być Anglikiem. Haha, as if. I kiedy usłyszałam o tym, że właśnie teraz w mieście, w którym przebywam, odbywa się jakiś Jameson Dublin Festival, nawet przez myśl nie przeszło mi, że mogli go tu zaprosić. Zwłaszcza, że z jedynej broszury, jaką w związku z festiwalem widziałam, wynikało, że największą jego atrakcją będzie wywiad z Julie Andrews. Broszura była bardzo myląca, bo oprócz tego, że pominęła Sir Kena, to jeszcze omieszkała poinformować mnie, że tydzień później na festiwal przyjeżdża Alan Rickman ze swoim najnowszym filmem (to Rickman teraz kręci filmy? :D okazuje się, że to już drugi), „A Little Chaos”, w którym gra Kate Winslet. Naprawdę, dobrze, że jeszcze aktorki nie zaprosili, bo chyba wróciłabym się tam, skąd wzięłam tę broszurę, i poinformowała ich, krótko a treściwie, że… no, już nieważne. Nie wypada.  

No więc, w piątek dostałam cynk od koleżanki, że w Savoyu odbędzie się specjalny pokaz „Kopciuszka”. I że specjalnością będzie sam reżyser. Na tym etapie uruchomiło mi się myślenie: nieee, niemożliwe. Albo jeżeli rzeczywiście, to wejściówki będą za milion euro. A nawet jeżeli nie, to na pewno do całej zabawy potrzeba karty kredytowej. Okazało się, że nie, nie i nie. Chociaż wciąż: wejściówka kosztowała mnie trzykrotność zwykłego biletu studenckiego. Podejrzewałam więc jakiś podstęp. Może puszczą nagrany wcześniej wywiad? Może to będzie wywiad w czasie rzeczywistym, ale przez satelitę (no dobrze, nie wiem, jak to nazwać, ale wiecie, o co mi chodzi)? Uwierzyłam tak na sto procent dopiero, kiedy zobaczyłam go zaraz przy wejściu do kina. Jameson Dublin Festival to jednak nie Toronto, więc czerwony dywan był też bardzo krótki i położony jedynie wewnątrz budynku. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że Kenneth Branagh wygląda dokładnie tak, jak na ekranie. A tak bardzo chciałabym powiedzieć, że jakoś się różni. Hehe. No dobrze, może jest kilka centymetrów niższy w rzeczywistości. I wonder what’s that all about.

Mniej więcej tyle widziałam. No dobra, przy wejściu. Kolejka do sali ciągnęła się wzdłuż szpaleru, w którym stali Branagh i dziennikarze, a więc oczywiście wszyscy poruszaliśmy się baaaardzo wolno. Trzeba się było w końcu odwrócić ze sto pięćdziesiąt razy, żeby zobaczyć go jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz...Za sto pięćdziesiątym pierwszym razem widziałam już tylko samą czuprynę, ale - by George - było warto! :D Zdjęcie stąd.
Kenneth stanął przed wielkim ekranem, podziękował nam za przybycie (ależ nie ma za co!) i rozpoczął się seans. Reszta pisków fanowskich odbyła się już po, więc pozwolę sobie teraz poczynić kilka uwag o filmie, a potem wrócić do pisków.

„Kopciuszek” Branagha zaczyna się w sumie podobnie do tego, w jaki sposób twórcy „Maleficent” podeszli do swojej bohaterki: od ukazania sielskiego dzieciństwa. Właściwie tutaj akurat szukanie innego punktu wyjścia byłoby posunięciem na siłę, bo w „Kopciuszku” rzeczywiście ważne są wczesne lata, które kształtują postać na osobę cierpliwą, uczuciową, wdzięczną i gotową kochać nawet zaciekłego wroga. Problem jednak w tym, że w tych początkowych scenach kuleje aktorstwo. Mała grająca kilkunastoletniego Kopciuszka jest nieco zbyt wdzięczna, bardziej skupiona na poprawnym wysławianiu (enunciation) niż reagowaniu na kwestie osób, z którymi gra w danej scenie (ok, wiem, że to tylko dziecko, ale do produkcji wysokobudżetowej naprawdę można zatrudnić child prodigy), a przede wszystkim – za stara na to, w jaki sposób się ją traktuje. Naprawdę, wygląda na pannicę kilkunastoletnią, a układana jest do snu maminą kołysanką i pieszczona jak dziecko kilkuletnie. What in the world. Poza tym, najbardziej irytująca jest toporność scenariusza. Niech sobie ojcowie tańczą z córkami zaraz po powrocie z europejskich wojaży, jeszcze przed kąpielą i porządną drzemką. Ok, takie rzeczy rzeczywiście dzieją się w bajkach, więc mnie to nie złości. Ale litości – kiedy słyszysz, że za każdą kolejną kwestią stoi jasny (nie dyskusyjny, nie otwierający pole do interpretacji) komunikat co do tego, czy postaci przypiąć łatkę złej, dobrej, podstępnej czy godnej zaufania, to naprawdę ograniczamy widzowi zabawę w film. Bo przecież jedną z najlepszych rozrywek, jakich dostarcza nam opowieść, jest odkrywanie, co stoi za bohaterem, jaka intencja, kłamstwo lub prawda. Jeżeli przez całą opowieść ani razu nie zaskoczy nas zachowanie któregokolwiek z bohaterów, to właściwie historię moglibyśmy opowiedzieć sobie sami, a film może być tylko wizualnie piękną ilustracją do znanej już nam wszystkim baśni. Wiem, wiem, że się czepiam. Że zła macocha zawsze będzie zła, a ojciec zawsze będzie dobry. Niemniej jednak, zawsze można się postarać, żeby chociaż zasiać w nas ziarenko niepewności.


Najważniejszy zarzut, jaki mam wobec tego filmu, to fakt, że jest on po prostu… zbyt grzeczny. Za grzeczny nawet jak na bajkę dla dzieci. I dlatego właśnie uważam, że mojemu ukochanemu twórcy film nie wyszedł. Ma dobre strony, ale jako całość jest okropnie zachowawczy. Ponownie, muszę tu zaznaczyć, że wcale nie uważam, że jedynym wyjściem, żeby nie być zachowawczym, jest zrobienie parodii lub postmodernistycznego retellingu. Ale już wprowadzenie odrobiny prawdy psychologicznej czy większej dawki humoru do scenariusza, mogłoby wiele pomóc. Film bywa zabawny, ale właściwie oglądając każdą dłuższą scenę widziałam luki, w które można było wpisać wiele dowcipów, i to niekoniecznie cynicznych. Przykład:  w „Kopciuszku” jest romantyczna scena w ogrodzie, która aż się prosi o jakiś smaczny żarcik dotyczący wielgachnej spódnicy Kopciuszka i tego, że dla księcia już nie starczy miejsca na całkiem zresztą szerokiej huśtawce…. Nie mówię, że książę miałby sobie dowcipkować! Niech będzie, że mu nie wypada, a w dodatku jest zakochany i ślepy na wszystko. Ale Kopciuszkowi bardzo byłoby z tym do twarzy, gdyby umiała się z siebie śmiać i miała w sobie odrobinę przekory.


Naprawdę nie postuluję, żeby zrobić zgorzkniałego, mrocznego Kopciuszka. Ale nie wmawiajcie mi, że młoda dziewczyna znająca francuski, Szekspira, Dickensa i nie wiadomo, co jeszcze nie ma w sobie ikry, świadomości własnej wartości, niezgody na bycie traktowaną po, nomen omen, macoszemu. Że nie potrafi  dużo wcześniej dostrzec, że jej sytuacja nie jest normalna, a traktowanie, jakie ją spotyka, takim, na które nikt nie zasługuje. Film próbuje nam co prawda wytłumaczyć, że Kopciuszek żyje według nauki swoich rodziców i że nie chce opuścić rodzinnego domu. Tylko to jest boleśnie słabe wyjaśnienie. Brakowałoby chociaż dodać odrobinę bardziej prawdopodobne: „and, besides, where would I go?” Bo przecież o to tak naprawdę chodzi, zważywszy, że Kopciuszek koniec końców ma skończyć z księciem, na zamku, opuściwszy dom po rodzicach.

Boli mnie w filmie naiwne pojmowanie niewinności – niewinności jako prostoty (często myślenia…) i ślepoty na to, że dzieje ci się krzywda. Naprawdę wierzę, że można pozostać niewinnym, a wciąż jednak buntować się w środku, buntować się słusznie, mieć wątpliwości i je otwarcie wyrażać. Przecież nawet dzieci – symbol niewinności – zadają pytania i buntują się. Niewinność, która opiera się na takiej prostocie myślenia („have courage and be kind” powtarzane do znudzenia), jak to jest pokazane w „Kopciuszku”, po prostu nie istnieje w prawdziwym świecie, nawet tam, gdzie trafiasz na słodką do bólu istotę. Poza tym, jeżeli do wieku dojrzewania rodzic okazuje ci miłość i szacunek, a potem ten rodzic znika z twojego życia i zostajesz z macochą popychającą cię swoim ciężkim butem, to nie ma bata – jaka byś nie była dobra, nie będziesz tak długo tłumaczyła jej zachowania słabymi argumentami (they don’t know any better, they treat me the best they can…. Co to jest jak nie martyrologizacja postaci?). Ok, rozpisałam się, ale muszę tutaj zrobić krok w tył i przyznać, że przynajmniej widać, że Kopciuszek dostrzega, że jest traktowana niesprawiedliwie, nie jest „ofiarą” w znaczeniu życiowej ofermy. Niby fajnie, ale z drugiej strony dostaliśmy bohaterkę, która nie ma wystarczającej psychologicznej motywacji do tego, by tak długo pozostawać dobra i cierpliwa, niezrażona ani trochę złym traktowaniem. Ba, nie ma wystarczającej psychologicznej motywacji, żeby samemu stawiać siebie od początku w roli podnóżka - bo jak inaczej tłumaczyć podnoszenie za kogoś upuszczonej łyżeczki, przesadziwszy wcześniej uniżenie pół pokoju? Dostaliśmy postać w swej dobroci właściwie świętą. Wiem! Wiem, czego mi brakuje. Jednej jedynej sceny, kiedy bohaterka wchodzi w spór z macochą (niech będzie w 1/3 filmu), otwarcie się na coś nie zgadza, niech będzie że nawet z zachowaniem wszystkich zasad dobrego wychowania, po czym zostaje, nie wiem, zamknięta o chlebie i wodzie przez kilka dni, i dopiero wtedy wraca do potulności. Bo mój tok myślenia jest taki: żeby polubić bohaterkę, muszę wiedzieć, że jest niegłupia. Jednym z prostych testów wykluczających głupotę jest scena, w której bohaterka ma własne zdanie. Gdybyśmy więc dodali taką nieudaną próbę wyjścia z cienia i postawienia na swoim (grzecznie, grzecznie) i to by nie zadziałało, i dlatego właśnie bohaterka stwierdziłaby, że nie ma wyjścia, trzeba znosić cierpliwie przytyki, uwagi i pomiatanie – wtedy, ze względu na okoliczności (brak ojca, niemożność utrzymania się samemu, brak alternatywy) zrozumiałabym, czemu Kopciuszek postępuje tak a nie inaczej. 


Ale mam problem nie tylko z Kopciuszkiem. Jeżeli naszym punktem odniesienia dla tego filmu jest Charles Perrault i Disneyowski klasyk (wnioskuję z napisów i wywiadów), to nawet tu mamy potencjał do pogłębienia innych postaci. U Perrault Kopciuszek musi znosić los posługaczki, jeszcze zanim jej ojciec wyjeżdża/umiera. Co np. może rzucać jakieś światło na to, jak „niewidzialnie” dochodzi do przemocy domowej, której nie dostrzega lub bardzo nie chce dostrzec ten z rodziców, który rzeczywiście sam nie skrzywdziłby swojego dziecka. Ale tego w filmie nie ma, bo ojciec oczywiście wyjeżdża i umiera. Branagh zresztą, co by nie mówił w wywiadach, naprawdę silnie opiera się na klasycznym Disneyu (duuuh, kręci dla Disneya), ale naiwność jego bohaterów jest cięższa do przełknięcia niż w przypadku animowanych postaci.


Poza tym, już na marginesie, zawsze będę żałować, że jednak nie pomieszał Perrault z Grimmami i w konsekwencji nie ma złotego i srebrnego deszczu zamiast wróżki i dyni (to się naprawdę już przejadło) oraz obcinania kawałków pięt. I nie mówcie mi, że to za mocne na Disneya: w „Dzwonniku z Notre Dame”, i to do tego w animacji, też są rożne bardzo niemiłe rzeczy, a przecież to już klasyk. I to jaki. Nie wiem zresztą, czy okrucieństwo pokazane w „Dzwonniku…” nie sprawiło, że tak sobie ten film wzięłam za młodu do serca. Nie dlatego, że od lat wczesnych lubię oglądać przemoc na ekranie. Ale uciekanie od tego tematu i udawanie, że przemoc zawsze dzieje się w offie, to jest po prostu zły kurs. Moim zdaniem.

Dla odmiany, jestem zachwycona stroną wizualną filmu. Praktycznie każda scena cieszy oko, zwłaszcza drobiazgami. Scena pierwszego tańca na balu ma na tyle ciekawą choreografię, że na pewno chociaż to będę chciała obejrzeć jeszcze raz. Zawsze miło popatrzeć na dopracowany taniec w filmie, bo już rzadko kiedy można dziś zobaczyć aktorów do tego powołanych w wysokobudżetowych produkcjach. Pałac jest pełen uzasadnionego w baśni przepychu, trawa bardziej zielona niż w "Dźwiękach muzyki", a dom Kopciuszka przepiękny i magiczny – dokładnie taki, jaki powinien być idylliczny dom rodzinny. Biblioteka, mapy, kunsztowne bibeloty: wszystko to bez ogłaszania wszem wobec daje nam do zrozumienia, że Kopciuszek jest przez wychowanie nie tylko dobra, ale musi mieć też trochę oleju w głowie po rodzicach, bo przecież dorastając w takim otoczeniu musiałaby się w końcu chociaż potknąć o książkę, nawet jeżeli sama nie miałaby wrodzonej inklinacji. Chylę czoło przed Dante Ferrettim (scenografia).

O, ten kadr wygląda na przykład jakby był ściągnięty z obrazu jakiegoś holenderskiego mistrza.
Ale nie tylko jemu należą się szczególne słowa uznania. Przepiękne są też kostiumy, poczynając od Kopciuszka (zachwycające, chociaż konwencjonalnie zachwycające), a skończywszy na dech zapierającej i zazdrość powodującej garderobie macochy (elegancka półka z lat 40.  i 50.). Kolejne nazwisko warte odnotowania: Sandy Powell. W sumie Ferretti i Powell zrobili dla tego filmu więcej niż reszta ekipy razem wzięta. O nie, czy ja to naprawdę napisałam?

Ciekawe, czy będzie Oscar za tę suknię. Tylko pytanie, czy Powell w ogóle by go przyjęła,
bo w sumie ten film trochę wpisuje się w kategorię "dead monarchs or glittering musicals."
Warto też zauważyć, że Branagh postarał się zasiedlić swój filmowy świat nie tylko aktorami o jasnym kolorze skóry. O ile różne bywa moje zdanie co do obsadzania czarnoskórych aktorów w filmach historycznych/kostiumowych w rolach osób, które czarnoskóre w omawianym czasie być nie mogły (przykładem może być ostatnia wersja Ryszarda II zrobiona przez BBC, gdzie bodajże biskupa gra czarnoskóry aktor – i to nie była wersja uwspółcześniona ani odrealniona w żaden sposób; z tego samego więc powodu w scenie nie pasowałaby mi kobieta-biskup), o tyle „Kopciuszek” dzieje się nie wiadomo do końca gdzie, nie wiadomo do końca kiedy, dlatego więc nie ma żadnego powodu, żeby nie obsadzić filmowego królestwa aktorami różnego pochodzenia etnicznego. Oczywiście można byłoby się czepiać, że największą rolą dla czarnoskórego aktora była zaledwie rólka kapitana/przyjaciela księcia (Nonso Anozie), ale… we’ll get there. A przynajmniej można żywić taką nadzieję. Czarnoskóry książę – to by było dopiero! Z 5-10 lat temu można by było nawet widzieć w takiej roli Idrisa Elbę. No ale dobrze, to rozważania na inną okazję.


Jeżeli już mowa o aktorach, to przyznam, że poza scenami „dziecięcymi” spisują się wszyscy bardzo ładnie. No właśnie… ładnie. Tak, tak – wiem, że to bajka. Ale wyraźnie zaznaczę swoje zdanie, że tak to ujmę, odrębne: według mnie potencjał ma tam tak naprawdę tylko macocha. Tylko macocha jest obdarzona odrobiną charakteru, którego się nie spodziewamy. Bo to właściwie jedyna prawdziwa innowacja w filmie i zarazem krok we właściwym kierunku. Branagh oddał głos macosze i naświetlił jej perspektywę: drugiej żony, tak jakby mniej kochanej, potem pozostawionej samej sobie, bez wielu możliwości wygrzebania się z kłopotów finansowych na własną rękę, z dwiema nieznośnymi córkami, które – chociaż paskudne – trzeba jakoś dobrze wydać i zapewnić im życiowe bezpieczeństwo. I pięknie obsadził w tej roli Cate Blanchett, która jest zimna, piękna i wyniosła, ale co najważniejsze jeszcze lepsza jest w odgrywaniu tajemnicy, w dawaniu widzowi do zrozumienia, że za jej okrucieństwem kryje się strach i bezbronność, którą właśnie tylko okrucieństwo jest w stanie zamaskować (or so she thinks).




Film Branagha jest zdecydowanie dla dzieci. Dzieci, które nie mają jeszcze żadnych oczekiwań względem „Kopciuszka”, nie przejadło im się jeszcze oglądanie/słuchanie tej samej historii w tradycyjnej wersji i nie będą sapać i fukać na naiwność i słodycz głównej bohaterki. Tylko nie jestem przekonana, czy rzeczywiście taki był zamiar. Bo z tego, co padło w wywiadzie już po seansie, wnioskuję, że zamierzeniem było zrobić po prostu „klasyczną” wersję. Co reżyser trochę pokrętnie (czy wspominałam, jak bardzo go lubię? :D) tłumaczył za pomocą anegdoty, której tu nie będę powtarzać (bo i nie pamiętam w szczegółach) jako połączenie tradycyjnego i nowego odczytania. Taaa. Tyle że poza macochą i kilkorgiem czarnoskórych aktorów ja tu nie widzę wiele „nowego”. Niemniej jednak jest to przyjemne kino. Warto obejrzeć przynajmniej raz i nasycić się kolorami (kolory są bardzo na propsie) i powalającymi strojami. Można jeszcze przewinąć kilka razy do sceny tańca na balu. W sumie nie są to złe powody do obejrzenia filmu więcej niż raz. Zwłaszcza jeżeli ktoś się jeszcze czuje chociaż trochę dzieckiem. 



PS Tytuł wpisu to słowa samego Sir Kennetha z soboty, które dotyczyły jego wizji Kopciuszka. Tzn. tego, że w jego wizji Kopciuszek jest dobra i życzliwa, ale to nie oznacza, że nie ma kręgosłupa. I nawet dostrzegam te próby i wysiłki, ale nadal, nadal jakoś summa summarum widzę na ekranie cierpiętnicę. Uśmiechniętą cierpiętnicę. Nie byłabym więc sobą, gdybym nie wykorzystała tych słów przeciw niemu. ;P Ale wiecie, ja mogę go krytykować, bo go lubię. ;)


PPS Dodam jeszcze irlandzką i fanowską ciekawostkę. Branagh został „zwabiony” – jak to się robi przy wielu mniejszych festiwalach dla przyciągnięcia gwiazdy – nagrodą za całokształt osiągnięć, the Volta Award. Ciekawie jest sobie zestawić to, jak ktoś się zachowuje odbierając nagrodę – pozornie czy też nie – dużego kalibru (typu Oscary albo BAFTA), a jak dziękuje za lokalne gesty uznania. Branagh mnie nie zawiódł. Pokazał klasę, pięknie odpowiadał na pytania (mówił tak piękną angielszczyzną, że nawet kiedy moim zdaniem kręcił, tzn. słodził tak, jak to zawsze trochę trzeba przy okazji promocji filmu, nie można było mieć do niego żalu), przygotował bardzo długą przemowę na kilku karteluszkach i opowiedział słodką historię o Joysie. Otóż z jego względu kilka lat temu, gdzieś w połowie kręcenia własnego filmu, Branagh odwiedził Triest; Triest dla Dublińczyków jest o tyle ważny, że to właśnie stamtąd sam James Joyce przywiózł do Dublina kino. Ha, mogę się założyć o co chcecie, że nie wiedzieliście, że James Joyce założył pierwsze kino w Dublinie! Kino nazywało się właśnie The Volta Electric Theatre. 

Mimo wszystko, nadal nie chce mi się wierzyć, że Branagh pojechał do Triestu tylko dla Joyce'a. 

PPPS Wiem, że mam trzy lata, ale muszę to wrzucić na bloga. Niektóre wywiady promujące "Kopciuszka" są po prostu lepsze niż sam film. "Because it's Disney. These are really tight pants. And it's Disney."


czwartek, 12 marca 2015

"Ida" okiem polskim i irlandzkim (tak jakby) - kilka urwanych myśli

W duchu uświęconej tradycji, po – let me just check – ponad roku nieodzywania się tutaj wcale, napiszę o czymś, co już trochę przebrzmiało. Co mi szkodzi.

Jak już wie cały, calutki świat – Polska wygrała Oscara. Oczywiście my Polacy lubimy dzielić wielkie wygrane pomiędzy cały naród, ale tacy już jesteśmy hojni, zwłaszcza jeżeli nie my rozdajemy. ;)
                                                                                                                                       
Muszę przyznać, że moja radość z nagrody za „Idę” była po troszę na wyrost, ponieważ przed Oscarami jakoś ciągle nie mogłam znaleźć czasu na obejrzenie tego akurat filmu. Może tematyka sugerowała mi, że będzie długo, monochromatycznie i sennie, może to wina przygotowań do Erasmusa i kilku przeszkód na drodze do napisania magisterki, a może (co jest częstym u mnie powodem odkładania filmów na Święte Nigdy) chciałam poczekać aż jakoweś tam kontrowersje wokół filmu opadną – kto to teraz wie? Niecały tydzień po międzynarodowym święcie filmu miałam jednak okazję wybrać się z moją Erasmusową współlokatorką na „Idę” do Light House Cinema, położonego w Smithfield w Dublinie. Te wszystkie szczegóły to bardziej pod siebie, dla pamiątki, niż dla przypadkowego czytelnika lub czytelniczki zabłąkanych na moim blogu, także proszę o wybaczenie. Albo w sumie nie, nie proszę, bo przecież będziecie czytać to tylko wy, moi drodzy znajomi, a kilkoro z was prosiło mnie o takie dublińskie wynurzenia. No to bierzcie i jedzcie.

Zdjęcie Old Jameson Distillery,
którego adres zgubiłam ja i blogger.
Smithfield to w ogóle ciekawa okolica, bo chociaż blisko centrum, nie ma w sobie już nic z metropolii; bardzo przypomina „nową Łódź” (przez co mam na myśli taką Off-Piotrkowską, tyle że większą) w swojej post-industrialności: sercem tego miejsca jest stara gorzelnia Jameson Whiskey, którą można zwiedzić, ale niestety nie można już wejść na jej wieżę (albo jakkolwiek się toto nazywa w gorzelnianej terminologii). Miejsce fajne, moja mama powiedziałaby, że „młodzieżowe”, a ja powiedziałabym, że z lekka hipsterskie, ale potem przypomniałabym sobie, że mówię tak w sumie zawsze wtedy, kiedy coś jest faktycznie skierowane do młodych i jest autentycznie fajne. Trzeba się pogodzić z tym, że hipsterzy ukradli nam bycie cool. If you know what I mean. Smithfield ożywa wtedy, kiedy jego tradycja, a mianowicie Smitfield market fair, powraca w nieco odmienionej formie, czyli wtedy, kiedy w Generator Hostel odbywa się – mniej więcej raz w miesiącu – pchli targ. Jest dużo i kolorowo. Są vintage’owe ciuchy, modne okulary, stare torebki, kolekcje winyli…. i hamburgery. Mówiłam już, że Młodzi z Łodzi poczują znajome klimaty?


Zdjęcie z fanpage'a Smithfield Market Fair.
Light House Cinema jest trochę takie jak całe Smithfield, tzn. jest przestrzenne, wygodne, oddycha miejskim klimatem i ma w sobie coś z pop-artu, ale na luzie, bez wyjeżdżania w pretensjonalność. Poza tym rzadko spotyka się, żeby jedno kino łączyło w swoim repertuarze zarówno filmy szerokiej dystrybucji, jak i kino kameralne, teatr na srebrnym ekranie (National Theatre Live, Globe on Screen, etc.) i kino zagraniczne (oprócz "Idy" widziałam zapowiedzi wielu filmów francuskich i hiszpańskich). I do tego oferuje darmowe karty lojalnościowe, za co ich ubóstwiam (to co z tego, że będę musiała przejść się z 10 razy do kina zanim dostanę bilet za friko? Ja nie dam rady?). Ale nie bardziej niż Savoy, bo przecież Savoy jest w centrum, było pierwsze na naszej kinowej trasie i ma bilety za 5 euro. Zasada: nie przeliczajcie na złotówki, bo się przeżegnacie.


Light House Cinema. Zdjęcia znalazłam na archide.wordpress.com

Ale wrócę do „Idy”. Muszę przyznać, że mnie nie zaskoczyła w swojej podstawowej formule. Spokojnie, to ani źle, ani dobrze. Kiedyś ktoś mi z grubsza opowiedział „Idę” i po prostu myślałam, że zobaczę coś mocno ponadto (w warstwie fabularnej i koncepcyjnej). Historie takie już gdzieś widziałam, nawet przy okazji ostatniej lektury; u Aphra Behn dziewczynie mającej wstąpić do zakonu (chociaż bardziej chętnej do zbaczania z obranej drogi niż „Ida”) mówiono:"besides, 'tis more meritorious to leave the World when thou hast tasted and prov'd the Pleasure on't; then 'twill be Virtue in thee, which now will be pure Ignorance.” -------- Zawsze znajdzie się powód, żeby wrzucić coś takiego na bloga, he he.

Zagraniczny plakat promujący "Idę" nie tylko lepiej wyraża temat przewodni filmu, ale  - nie ukrywajmy - jest też po prostu artystycznie ciekawszy.

"Ida" jest opowieścią o dziewczynie (Agata Trzebuchowska), która przed złożeniem ślubów zakonnych zostaje wysłana przez swoją przełożoną do ciotki (Agata Kulesza) - jedynej krewnej, która jednak nigdy nie wyraziła zainteresowania losem Idy. Kulesza gra rozgoryczoną sędzię i byłą stalinowską prokurator, która początkowo wita Idę z wielką niechęcią. Bez ogródek odkrywa przed nią prawdę o jej pochodzeniu i w tonie wielkiej łaski obiecuje odszukać z nią groby jej rodziców. W trakcie tej podróży, między kobietami zaczyna rodzić się więź zbudowana na wspólnej przeszłości, którą Ida dopiero poznaje.

Klatka schodowa jak na Narutowicza w Łodzi. A może to było tam kręcone? Moja ciotka też ma dokładnie takie drzwi wejściowe.

Ok, więc siła "Idy" nie tkwi może w nowatorskości fabuły, ale w tym, w jakich osadzona jest okolicznościach i JAK opowiedziano znaną nam skądinąd już historię. W tym, jak reżyser bawi się formą (film o latach 60-tych utrzymany w stylistyce kina polskiego lat 60.). Jak wykorzystano czerń, biel i szarości, zimę, kadry przypominające tutaj naprawdę ramy dla obrazu, szczególnie w kilku kluczowych scenach. Jedna zresztą z nich rozłożyła mnie na łopatki. Przepiękna scena z oknem: takiej dynamicznej, niebanalnej sceny z oknem (zmuszona jestem do szukania metafory, żeby nic nie zdradzić) dawno nie widziałam. Nigdzie, nie tylko w polskim kinie. Pod takie sekwencje najczęściej robi się dosyć długi build up, przez co payoff (ależ mi się rozanglicyzowało) nie dorasta do pięt naszym oczekiwaniom. A tutaj – czysta poezja. Trochę dziwnie mi się napisało z tą poezją, bo scena jest cokolwiek miażdżąca, ale jest właśnie taka, dlatego że się jej kompletnie nie spodziewamy, a nie dlatego że jest brutalna. Tzn. sygnalizuje coś brutalnego, natomiast jej wymowa na ekranie jest poetycka. I znowu – w dużej mierze dlatego, że reżyser nie pomyślał tej sceny prostacko, nie zapowiadał widzowi niczego i wziął nas kompletnie z zaskoczenia. Chociaż powinniśmy byli być na to gotowi, choćby przez strategiczne ustawianie kamery (na co kamera patrzy). Tylko że to wiadomo już po. I to jest kunszt!

Wybaczcie, że ten wpis jest tak bardzo filtrowany przez „ja”, „mnie”, itd. – zaimki w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Tak czasem wychodzi. Ostrzegłam, przeprosiłam – jadę dalej.

Szalenie podobało mi się, że to był film o relacji między dwiema kobietami. A może nawet bardziej podobało mi się, że po prostu w końcu zobaczyłam w polskim kinie pierwszoplanowe postacie kobiece, które naprawdę do mnie przemówiły, były prawdziwe (oczywiście w filmowym kontekście), miały przeszłość, swoje demony i coś do powiedzenia lub przemilczenia. Świetne w swojej prostocie było też to, że to był klasyczny counterpoint (chętnie dowiem się od kogoś, jaki jest polski odpowiednik --- Żuczek zaproponowała "kontrapunkt", ale moja radość była chwilowa, bo Internety mówią, że to pojęcie muzyczne a nie literackie, czyli taki swojego rodzaju fałszywy przyjaciel). A bardzo trudno uchwycić takie kobiece przeciwieństwo, które łączy w istocie bardzo wiele, bez popadania w pretensjonalność. Tu się udało. To są fantastycznie pomyślane i znakomicie wyreżyserowane postacie, doszlifowane rasowym aktorstwem. Ciężko tu może ocenić Trzebuchowską, bo jej rola wymagała pasywności, ale moim zdaniem świetnie uchwyciła to zahamowanie, jakie powinna mieć wymalowane na twarzy jej bohaterka. Poza tym jest to postać bierna nieprzypadkowo: jako osoba tak silnie wierząca obserwuje świat poza klasztorem jak kuriozum, życie przetacza się przed jej oczami, ale nie jest jej bliskie, nie jest częścią jej życia, w dużej mierze wewnętrznego. Nawet kiedy oddala się bardzo od swojego powołania, robi to jak w transie, jej twarz nie wyraża burzy emocji, ale raczej zagubienie. Ba, w momencie, kiedy wydaje się, że Ida zupełnie zawróciła z obranej ścieżki, na jej twarzy widać po prostu obojętność. Losy jej rodziny, którymi dzieli się z nią ciotka, są szokujące, ale nie składają się tak naprawdę na część jej życia o tyle, że nie one Idę ukształtowały. W tym kontekście scena, w której dziewczyna odpowiada "nie" na pytanie księdza o to, czy ma coś wspólnego z Lebensteinami, wcale nie musi oznaczać, że zapiera się swojego żydowskiego pochodzenia. Może po prostu oznaczać, że nie czuje, że ma cokolwiek wspólnego z ludźmi, których nawet nie pamięta. Ida, co może wydawać się trochę dziwnym stwierdzeniem, stoi dla mnie po bardziej stronie widza, bo przecież, kiedy ona odkrywa kolejne tajemnice jej rodziny, razem z nią odkrywa je widz. 
Za to Kulesza! Brakuje mi słów na określenie tego, ile ta aktorka daje z siebie, kiedy ma możliwość zagrania silnych postaci kobiecych (w różnych znaczeniach tego słowa). I jak wspaniale potrafi oddać ten paradoks, kiedy osoby z pozoru bardzo silne psychicznie są tak naprawdę kruche i wystarczy tylko trącić odpowiednią strunę, żeby całkowicie się rozpadły. Niech się Muriel Strepsils schowa.


O ile można twierdzić, że "Ida" jest o konflikcie świata fizycznego, materialnego (z całym swoim urokiem zmysłów, jak i brudem i bagażem przeszłości) z duchowym, o tyle równie dobrze można ten film oglądać poprzez portret relacji dwóch kobiet, naznaczonych konfliktem między tym, jakie nosimy w sobie wartości, a jak te wartości lubi zgniatać życie. I co to oznacza dla naszej tożsamości. Oczywiście jak ktoś chce, może się uwiesić takich słów jak "Polka", "Żydówka", "katolik", które padają w filmie, i interpretować "Idę" przez taki filtr. Tylko że moim zdaniem będzie to odczytanie niepełne i krótkowzroczne. Nie mogę się też oprzeć wrażeniu, że taka interpretacja wymaga dużo złej woli, ale żeby nie generalizować, napiszę, że tak jest pewnie w 9 przypadkach na 10. Nie chodzi mi tutaj o to, że nie można patrzeć na film wg klucza historycznego (choć sama jestem przekonana, że nie o to chodziło reżyserowi, ale to mój punkt widzenia), uważam jednak, że nie można "Idy" traktować jako politycznego głosu w sprawie. Ten film zbyt wiele nie dopowiada, zbyt wiele jedynie sugeruje i każe się domyślać, by można było do niego przykładać jakieś czarno-białe klucze: "antysemickie", "antypolskie", "chrystianizacja Zagłady", itp. Oczywiście trzeba by było nie żyć nigdy w Polsce, żeby nie przewidzieć, że taki a nie inny kontekst historyczny wywoła zażarte dyskusje, ale dla mnie jest jasne, że te dyskusje tak naprawdę nie dotyczą samego filmu - "Ida" je jedynie sprowokowała.


I muzyka. Ach, przecudowna. Przaśna i buraczana w scenach w zatłoczonym klubie hotelowym na dansingu, to znowu zmysłowa, nęcąca i „zachodnia” w scenach uwodzicielskich. Tak, tak, wiem, że piszę trochę ogólnikami. Nie chciałabym jednak nawet zupełnym przypadkiem zepsuć komuś seans.

Same piękne kadry pełne treści.

Ale miałam napisać o czymś jeszcze. No tak, o tłumaczeniu. Przez to, że oglądałam film na obczyźnie, mogłam zaobserwować dwie rzeczy. Najpierw w kwestii tłumaczenia, które miesza epoki i boi się historii: nie chodzi o to, że niedomagało językowo. Co prawda ludzie odpowiedzialni za przekład dialogów popełniali chwilami sakramentalny błąd nie-tłumaczenia a raczej tworzenia własnego, alternatywnego scenariusza. Ale to, o dziwo, nie jest powód mojej irytacji (wymyślone dialogi były z grubsza nieistotne dla rozwoju fabuły*). Wkurzyłam się, kiedy zauważyłam, że sporo kwestii, które dawały jakiś wgląd w to, o jakim czasie „Ida” opowiada, kiedy właściwie ten film się dzieje, zostało kompletnie pominiętych w przekładzie. Także sporo linijek  z „socjalizmem” odmienianym przez wszystkie przypadki zostało skróconych do minimum. I tu zaczęła się moja wątpliwość, czy wszyscy na sali – w większości nie Polacy – wiedzą, że ten film nie opowiada o obecnej Polsce. I czy przypadkiem nie myślą sobie, że z tą czernią i bielą to tylko ładny zabieg artystyczny. I co najgorsze, kiedy słyszą w filmie o „nowej Polsce”, czy nie myślą sobie, że chodzi o Polskę po '89... Straszna myśl.

*Chociaż w scenie, w której (przytaczam z pamięci) dialog: „I co potem? To, co zwykle. Kłopoty.” został przetłumaczony na "The usual. Life." uniosłam brew bardzo wysoko.

Spojrzenie z góry z lekką dezaprobatą na tłumaczy na angielski. 

Ale reakcje, jakie wywołała "Ida" na widowni - na tyle, na ile udało mi się zaobserwować - były głównie pozytywne. Po filmie, ciągnąc się za ogonkiem opuszczających salę, łowiłam dużo ożywionych rozmów o filmie i słyszałam trochę entuzjastycznych głosów w stylu: „Musimy odwiedzić Kraków – pamiętacie jak planowaliśmy odwiedzić Kraków?” Co, biorąc pod uwagę to, jakie „Ida” miała plenery, jest trochę dziwne. Ale wciąż bardzo pozytywne.

Wiem, że ta recenzja jest mocno nieskładna, urywkowa, jakaś siakaś myśl to tu, to tam. Trochę zardzewiałam. 

                     ********************************************************************************* 
A teraz kilka słów prywaty na wyjście. Bawię się wyśmienicie. Mam morze na wyciągnięcie ręki codziennie przez cztery i pół miesiąca, z czego sporo już upłynęło, niestety. Stepuję, chociaż chwilowo mam przerwę. Dla odmiany, Lindy Hop-uję** bez przerwy. Spełniam swoje marzenia, big time. Życie potrafi być piękne, przepiękne, kiedy los w końcu pozwala ci robić swoje. Swoje. Chyba aż do tej Irlandii nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo te rzeczy są moje, chociaż nie miałam okazji ich robić. Moje in spe. Takie niespełnione powołania do szczęścia. Aż do teraz. Wiem, że to wszystko zaraz się skończy, więc staram się nie myśleć za dużo ani za często, bo przecież trzeba mieć czas na realizowanie powołania. Tak. Do szczęścia.

Co nie oznacza, że nie spotyka się tu wielkich, włochatych pająków w torebce ryżu. Albo że nie odwołują ci wycieczki do Północnej Irlandii w ostatniej sekundzie. Albo że nie ma tęsknoty za bliskim i znajomym. Nigdzie nie ma za dobrze.

**Swoją drogą, tańczącym polecam Lindy Hop z całego serca. Zawsze z pozycji widza żywiłam przekonanie, że to najfajniejszy taniec towarzyski na świecie. Teraz posmakowałam i powiem wam, że mam iście kobiecą intuicję. Endorfiny szaleją. Swing out!

niedziela, 23 lutego 2014

Miłość i samotność w wersji 2.0 w filmie „Her” Spike’a Jonze’a

Poznajcie Theodore’a. Pogódźcie się z jego oldschoolowym wąsem i wełnianymi spodniami z wysokim stanem. To już po prostu taki typ. Idzie się przyzwyczaić.

No dobra, kogo ja oszukuję. Ten strój jest w pompkę. Ale wąsa mógłby sobie darować. 

Punkt wyjścia dla filmu jest bardzo prosty: mamy bohatera, który jest całkiem samotny. Ma zaprzyjaźnionych sąsiadów, ludzie w pracy są dla niego życzliwi, ale Theodore trzyma wszystkich na dystans. Snuje się po swoim życiu, nie akceptując do końca tego, że jego poprzedni, wieloletni związek po prostu kompletnie się rozmontował i że teraz jedyną dorosłą rzeczą, jaką można zrobić, to podać sobie ręce i pójść w przeciwne strony. To bohatera przeraża, więc już woli się snuć. Przypadek sprawia, że dla draki (draki wynikającej ze zrezygnowania, nie z życiowego wigoru; nasz bohater jest niemożebnie zrezygnowany) kupuje nowinkę technologiczną, system operacyjny bazujący na bardzo zaawansowanej sztucznej inteligencji. Dodajmy mimochodem, że ten OS (ta OS? ;)) ma niski, zmysłowy głos Scarlett Johansson. Szybko okazuje się, że przyrząd, który miał mu jedynie pomagać w organizowaniu dnia, wywalaniu spamu ze skrzynki pocztowej i dostarczać rozrywki, staje się dla niego nieodzowny, a postać (istota?) skryta w małym niby-telefonie równie realna, co prawdziwa kobieta. Może nawet bardziej.

Samantha, czyli coś więcej niż spersonalizowany system operacyjny. 

Samantha, bo tak nazwała samą siebie owa OS, jest z początku jedynie towarzyszką Theodore’a, pomaga mu poukładać jego prozaiczne życie tak, by odgracić je z niepotrzebnego życiowego śmiecia. Dzięki temu, że rozwija się poprzez doświadczenia, podobnie jak żywy człowiek, od samego początku wydaje się być niemal „równa” względem Theodore’a. Jest godnym partnerem do rozmowy, stopniowo nabiera własnych przekonań, potrafi sprzeciwić się swojemu… No właśnie, kim właściwie jest dla niej Theodore? Szefem? Klientem? Przyjacielem? Kochankiem? Ich relacja stopniowo zmienia miano, ale rola Samanthy pozostaje bardzo długo niedookreślona. Ciekawe, że łączący ich związek jest właściwie na każdym etapie nierówny, pomimo tego, że swoboda panująca między nimi mogłaby sugerować coś innego. Na początku tej historii Samantha startuje z niższego pułapu; jako sztuczna inteligencja, niezależnie od tego jak wysoce rozwinięta, nie posiada w końcu wielu cech ludzkich, a więc jest w założeniu gorsza. Natomiast później to ona zaczyna przekraczać możliwości Theodore’a, który staje się dla niej niewystarczający. I tak, choć Samantha przechodzi swoistą transformację, jest zarówno na początku tej drogi, jak i na końcu, innym gatunkiem, zupełnie osobną formą bytu niż Theodore. Ani gorszą, ani lepszą – ci dwoje są po prostu fundamentalnie różni. Ale można też wyciągnąć wniosek całkiem przeciwny. Można zdumiewać się faktem, że nieprzystające do siebie jednostki potrafią się tyle od siebie nauczyć. Twoja ocena zależy mocno od tego, pod jakim kątem patrzysz na rzeczywistość i co bierzesz za rzeczywistość.

Dla niektórych taki obrazek to jakaś kpina, dla innych rzeczywistość jak każda inna. 

Film Spike’a Jonze’a ma jedną fenomenalną cechę: prowokuje do myślenia. Nie jest to może instant classic, bez przesady, ale siedziałam w kinie oczarowana tym, ile pytań rodziło się w mojej głowie w czasie seansu. Co najlepsze, podejrzewam, że osoba siedząca obok zadawała sobie pytania zupełnie inne. To, co piękne w „Her”, to fakt, że jest to film intelektualnie i emocjonalnie prowokujący, ale robi to w nienachalny, subtelny sposób. Tę samą scenę dwie równie inteligentne osoby mogłyby odczytać całkowicie różnie, ten sam wątek rodzi odmienne pytania. Postawię sprawę tak: nie uwiodło mnie rozwiązanie tej historii. Po wyjściu z kina i przemyśleniu tego, co widziałam, zrozumiałam, że właśnie do takiego zakończenia dążyliśmy od początku (mam na myśli rozwiązanie wątku z perspektywy Samanthy, bo już tak na bardzo powierzchownym poziomie większość mogła się domyślić, jak taka opowieść musi się skończyć), ale Jonze nie przekonał mnie sposobem, w jaki przedstawił punkt kulminacyjny. Ten krótki moment został opowiedziany banalnie, słowa były mętne i sztampowe, a kadry cukierkowe. Ale chociaż zakończenie mnie na swój sposób zawiodło, to jednak nie zmienia radykalnie mojego stosunku do całości filmu. Znacznie ważniejsze od zakończenia okazuje się to, że opowieść zachęca do dyskusji. I to jak.


Wiele można by pisać o estetyce „Her”. Bez zbędnych wyjaśnień wrzuca nas w bliżej nieokreśloną, ale wyczuwalnie bliską przyszłość. Jest dużo komputerów, szkła, mostów, wieżowców i wind, ale dla przeciwwagi dominują przygaszone, ciepłe, pastelowe barwy. Jonze bawi się w tym filmie kolorem podobnie jak Wes Anderson w swoich filmach. Niektórzy piszą, że dzięki temu kreuje pogodną wizję przyszłości, ale w „Her” obraz potrafi być bardzo zwodniczy. Przypomina nowoczesne smartfony, cacka o gładkich, zaokrąglonych brzegach i aparatach, które oferują ci możliwość robienia zdjęć o coraz lepszej jakości – jakości tak wysokiej, że jakby się tak zastanowić, to życie oglądane gołym okiem nie wygląda równie ciepło i żywo.

"Tyle słońca w całym mieście, nie widziałeś tego jeszcze, popatrz, ooo popatrz..."

Kreacje aktorskie są tutaj bez pudła. Scarlett Johansson rozkłada na łopatki tym, jak mistrzowsko tworzy swoją postać wyłącznie za pomocą głosu, a i drugoplanowe role kobiece (Amy Adams, Olivia Wilde, Rooney Mara, Portia Doubleday) są różnorodne i wnoszą coś świeżego. Każda postać jest właściwie uszyta z innego materiału. Oczywiście film trzyma w garści odtwórca głównej roli, Joaquin Phoenix (którego nazwisko jednak łatwiej zapisać niż wymówić). Subtelnymi środkami aktor buduje postać autentyczną w swojej samotności – nie dziwaka zamkniętego w swoim mieszkaniu, z brodą po kolana i stertą pustych butelek, ale człowieka, któremu samotność jak gdyby przydarzyła się po drodze. Theodore nie odcina się grubą kreską od prawdziwych ludzi. Pracę ma co prawda dziwną (dyktowanie komputerowi zleconych listów – kolejny społeczny komentarz Jonze’a), ale w końcu wychodzi przecież z domu; przyjaciół ma co prawda jakby trochę z przypadku (mieszkają na tym samym piętrze, co sugeruje, że raczej początkowo byli po prostu sąsiadami), ale koniec końców jakichś tam ma, a to już nawet dzisiaj bywa luksusem. A jednak jest samotny, przeraźliwie wręcz. Co więcej, Phoenixowi udało się zbudować postać, która wciąga nas w opowieść, której kibicujemy, ale która z pewnością nie jest doskonała. I już nie dlatego, że dla kogoś bardziej pragmatycznego taki smutas to po prostu ostatnia pierdoła. Film kilkakrotnie zaznacza, że Theodore nie jest gotowy na relację z prawdziwą osobą, że nie chce zaakceptować warunków drugiej strony (vide randka z Trzynastką), a może nawet życie z telefonem w ręku jest dla niego najzwyczajniej w świecie wygodniejszym rozwiązaniem od budowania związku z kimś, kto patrzy ci w oczy i nie pozwoli wciskać sobie kitu. Głos jest potężnym narzędziem, ale oczy potrafią zdradzić nas jeszcze zanim wymyślimy przekonujące kłamstwo.


Phoenixowi mogą nawet doprawić wąsy, a on i tak zagra uroczego faceta. Z odcieniem ledwo uświadomionego egoizmu. 

Za skazywanie się na tego rodzaju samotność w tłumie można winić po troszę rzeczywistość  taką jaka została ukazana w filmie  bo nie tylko Theodore od tej rzeczywistości pragnie się odciąć. Jest wiele takich ujęć, w których bohater spaceruje przez miasto, wśród masy innych ludzi ze słuchawkami w uszach. Moją naturalną reakcją była chęć potrząśnięcia nimi, żeby zauważyli, że gadają do siebie i ślepi są na obecność drugiego człowieka. Ale może wynika to z faktu, że z mojej perspektywy przestrzenno-czasowej (centrum Polski, rok 2014) taka wizja świata to wciąż jeszcze science-fiction; jeszcze, choć to niepokojące, jak łatwo mi sobie wyobrazić taką rzeczywistość. I znowu sypią się pytania: czy eskapizm jest z gruntu zły; czy relacje z OS-ami można traktować na równi z kontaktem z prawdziwym człowiekiem; na czym właściwie polega wyższość ‘prawdziwego’ związku nad relacją z maszyną… Tutaj nawet nie chodzi o to, by bronić kuriozalnych teorii o możliwości prawdziwego uczucia pomiędzy komputerem a żywą istotą, ale fantastycznie, że od tego wychodzimy do pytań o fundamentalne kwestie dotyczące naszych relacji z ludźmi, tu i teraz. Czemu kochamy? Po co? Czym jest miłość? Brzmi banalnie, ale uderzające jest to, jak niewiele filmów poważnie pochodzi do tych pytań. „Her” przynajmniej odważnie podejmuje temat.



Datę premiery w Polsce wyznaczono na 14 lutego i chociaż śmiem sądzić, że dystrybutor nie miał pojęcia, co robi, to jednak z kamiennym wyrazem twarzy mogę powiedzieć, że to znakomity wybór na walentynki. Naprawdę, nie wygłupiam się. Takich filmów poważnie potrzeba nam na walentynki. Jak już obchodzić święto miłości, to chociaż z głową.

środa, 12 lutego 2014

Z Osage nie ma dokąd uciec - o pewnym dusznym lecie w „August: Osage County”

Jeszcze nie zdecydowałam, czy to będzie wpis z gatunku spoilerowych czy jednak nie, ale obiecuję ostrzec w krytycznym momencie. Postaram oprzeć się pokusie. 

Będziemy dzisiaj odkrywać, jakiego typu filmem „familijnym” jest „Sierpień w hrabstwie Osage”. Na marginesie: więcej takich plakatów!

Przyjaciółka, z którą wybrałam się do kina (cześć przyjaciółko!), wyśmiała mnie, że przed seansem wiedziałam o filmie tyle: 

1. to jest na podstawie jakiejś sztuki, której nie czytałam, ale podobno ceniona i nagradzana (zdobyła Pulitzera); 
2. oś fabularną stanowi Meryl Streep i Julia Roberts, tzn. grane przez nie postacie;
3. rodzina Streep-Roberts zjeżdża się do domu na wygwizdowie, bo dzieje się coś złego;
4. a potem to już tylko rodzinne porachunki.

Wyśmiała mnie, bo rzekomo mam manię sprawdzania wszystkiego o filmie jeszcze zanim pójdę do kina. Jak widać, nie zawsze się to potwierdza. Chociaż bawi mnie w Czesiu, że moje szczątkowe informacje o „August: Osage County”, oparte na zwiastunie, w gruncie rzeczy podsumowują fabułę. Czy to już spoiler? 

„Sierpień w hrabstwie Osage” rusza z kopyta w momencie, kiedy mąż chorej na raka Violet (Meryl Streep) wychodzi z domu i nie wraca. W tej kryzysowej sytuacji w domu zbierają się wszyscy członkowie rodziny, chociaż niektórzy do tego gniazda mają całkiem daleko. I każdy prędzej czy później pożałuje, że w ogóle przyjechał. Mamy więc: siostrę Violet z mężem i synem, który nie jest może geniuszem, ale spokojnie można założyć, że bycie ciamajdą zawdzięcza w dużej mierze swojej apodyktycznej matce; córki Violet, spośród których Ivy (Julianne Nicholson) z poczucia odpowiedzialności wciąż nie odcięła pępowiny, Karen (Juliette Lewis) wiecznie ma jakiegoś nowego faceta i życiową naiwność uzupełnia okłamywaniem samej siebie, a Barbara (Julia Roberts; w filmie odgrywająca największą rolę po Meryl Streep) co prawda „ustatkowała się” z daleka od Osage, ale nie zmienia to faktu, że życie też ma mocno rozwalone (już pierwsze ujęcie postaci – kiedy widzimy ją odwróconą plecami, zwiniętą w kłębek na łóżku w ciemnej sypialni – jest do złudzenia podobne do tych, które pokazują jej matkę i dom rodzinny, gdzie panuje wieczna duchota, stęchlizna i gdzie rolety są zawsze zasunięte, „żeby nie było widać, czy to noc, czy dzień”). Z tą ostatnią dostajemy też w pakiecie męża i nastoletnią córkę. 

Rodzina ukazana w filmie z jednej strony jest trochę jak z przerysowanej, czarnej komedii, z drugiej zaś jest może tylko uwypukleniem tego, czego doświadcza większość rodzin, czyli syndromu „wszyscy jesteśmy wariatami i zresztą każdy ma coś za uszami”. Niby tyranem w tej historii w sposób oczywisty jest tylko Violet, lekomanka i w gruncie rzeczy bardzo nieszczęśliwa istota, ciągle urządzająca sceny przy stole (i poza stołem), to jednak jej swoista „choroba” rozszerza się na pozostałych członków rodziny. Sceneria filmu, skoncentrowana ściśle w obrębie rodzinnego domu, fantastycznie pokazuje statyczność, w jaką wpada rodzina Violet – chociaż w żyłach krąży krew i co rusz wybucha jakiś nowy familijny skandal, to jednak wszyscy stoją jak wrośnięci, w miejscu, w niezmiennych schematach, a dynamika między postaciami zmienia się tylko chwilowo, by zaraz powrócić do status quo. I tutaj film stawia jedno odważne pytanie: czy przyjąć postawę, że wszyscy musimy przecierpieć swoje w rodzinie, niezależnie, czy ta rodzina jest „dobra”, czy „zła” (przecież każda rodzina jest nieszczęśliwa inaczej – a „podobnie szczęśliwe” to tylko u Tołstoja), czy jednak istnieje gdzieś granica, jakaś masa krytyczna, wraz z osiągnięciem której trzeba, w samoobronie, powiedzieć „dosyć”?

Być może jedyna osobą w rodzinie Westonów, która absolutnie niczego nie udaje, jest Violet (podobnie pozbawiona taktu co Małgorzata Linde). Szczerość niby jest w cenie, ale w takim wydaniu czyni ją postacią najbardziej ze wszystkich nieznośną i męczącą.

Powiedzmy sobie jedno: każdy film z Meryl Streep (a.k.a. Muriel Strepsil*) w roli głównej automatycznie staje się także filmem o aktorce. “This diva needs her stage”, jak przypomina mi współlokatorka śpiewająca musicale dzień w dzień nad uchem (cześć współlokatorko!). Streep ma w swoim aktorstwie mnóstwo teatralnych manieryzmów i przyznam, że nigdy do końca nie mogłam rozgryźć, czy to dobrze, czy może raczej fatalnie. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Streep to po prostu taka amerykańska Janda; przez co mam na myśli, że obu można zarzucić, że ich środki wyrazu są troszeczkę „zbyt”. Fakt, że nigdy żadną rolą Amerykanka nie powaliła mnie jeszcze na kolana. Ani mnie ziębi, ani grzeje, a jednak przecież coś musi być w tym, że tyle kinomanów pieje z zachwytu (i Akademia, bo przecież znowu przyznała jej nominację). Prawda? Jedno można powiedzieć na pewno – postać de facto głowy rodziny (bo co z tego, że jest kobietą), która terroryzuje swoich bliskich być może dlatego, że kiedyś doznała podobnej nieczułości, to rola w sam raz dla niej, a już na pewno w sam raz dla tej Meryl Streep, za jaką aktorka jest powszechnie uważana w środowisku (mocny, zdecydowany charakter, trochę niewyparzony język). Ta rola leży na Meryl jak druga skóra, bo niespecjalnie też wychodzi poza jej standardowe portfolio. To nie jest krytyka z mojej strony, ot obserwacja na marginesie.

A może to po prostu znakomity wybór obsadowy, żeby postać, która cechuje się manią kontroli nad całą rodziną, została zagrana przez aktorkę, która też bardzo „rozpycha” się po ekranie. 

Znacznie ciekawsze rzeczy dzieją się na przeciwległym końcu spektrum, a ściślej rzecz ujmując w interakcji Violet (Streep) z jej córką (Julia Roberts). Dawno nie miałam okazji widzieć Roberts w tak wymagającej roli i chyba też wciąż, mimo długiego aktorskiego stażu, pokutuje narzucające się kojarzenie jej głównie z filmami „babskimi” (tak, mnie też nie podoba się to określenie). W tym zaś filmie aktorki postanowiono nie odmładzać, nie upiększać; wygląda w nim na tyle lat, ile faktycznie ma, co jeszcze podkreśla życiowym „steraniem” odgrywanej postaci. Roberts jest w tej roli skoncentrowana, a jednocześnie nie szarżuje – w przeciwieństwie do Streep – co naturalnie zaliczam na plus. Pokazuje jednak na tyle dużo temperamentu, że choć nie widać cienia fizycznego podobieństwa między nią a Meryl, spokojnie da się przez te dwie godziny zawiesić niewiarę i poddać iluzji, że rzeczywiście to mogłyby być matka i córka. 

Podobieństwo między nimi jest zerowe, ale Roberts nadrabia te braki swoją grą. Roberts – a nie Streep – bo w tym filmie reszta obsady może się od carycy kina tylko odbijać. 

Chociaż „Sierpień w hrabstwie Osage” to historia rodzinna, jest w przeważającym stopniu opowieścią o kobietach. W rodzinie Violet brak silnego, męskiego pierwiastka i głownie przez to kobiece spory, dylematy i demony wewnętrzne wychodzą na plan pierwszy, przez to kobiety przejmują w tej rodzinie typowo męskie role i schematy zachowań. Otrzymujemy więc doskonały wątek relacji „najbardziej obiecującej” córki z matką, ciekawie podjęty temat odpowiedzialności za rodziców rozgrywający się między trzema siostrami, gdzie prawdziwe 5 minut ma Ivy (Julianne Nicholson), przywiązana (toksycznie) do rodziców bardziej niż reszta rodzeństwa, a także na swój sposób odpowiadającą temu ostatniemu wątkowi relację w starszym pokoleniu  między Violet a jej siostrą. 

Rozmowa trzech sióstr o wadze pokrewieństwa (lub jej braku) i związanej z nią odpowiedzialności jest być może najlepszą "sceną rodzinną" jaką widziałam w kinie od dawna. 

Film koncentruje się na kobietach do tego stopnia, że mężczyzn w tej opowieści prawie nie ma albo są przetrąceni – stłamszeni przez kobiety. Najwyraziściej wybrzmiewa to w roli małego Charlesa (Benedict Cumberbatch; chyba pierwszy raz grający na dużym ekranie ofermę, co oczywiście jako decyzja obsadowa jest z pewnością świadomym a przy tym zabawnym odejściem od Sherlockopodobnych ról, jakie się mu teraz narzuca), który nie jest w tej rodzinie traktowany jak mężczyzna, ba nie jest nawet traktowany w pełni jak człowiek. Może zabrzmi to zbyt dosadnie, ale wydaje się, jakby jego matka (Margo Martindale) przesuwała go z kąta w kąt jak psa. Jest taka jedna ukradkowa scena, w której choć ojciec Charlesa (Chris Cooper) wstawia się za synem i przez chwilę faktycznie przejmuje emocjonalną kontrolę nad swoją żoną, to jest to wydarzenie na tyle chwilowe, że nie może być mowy o jakimkolwiek zwrocie akcji. I co z tej sceny najbardziej zapada w pamięć, to jednak to, jaki okropny stosunek ma matka do własnego dziecka (dziecka par excellence, bo też nieprzypadkowo wyśmiewa małego Charlesa za coś, co mogłoby być postrzegane jako dziecinne, choć w istocie było po prostu niewinne i nie na serio). Jak się okaże, i ona nie krzywdzi swojego dziecka z przypadku, co oczywiście niczego nie usprawiedliwia, jedynie potwierdza, że w tej rodzinie nieszczęście goni nieszczęście. I tu, przyznaję, waham się, czy takie rozwiązanie fabularne/narracyjne nie robi się aż nadto karykaturalne.

Chociaż „August…” traktuje o kobietach, to jednak ta właśnie scena (mam na myśli to, co wydarzy się w obrębie następnych 2 do 3 minut) jest jedną z najbardziej przejmujących w całym filmie. 

Dom, jaki przedstawia „Sierpień…” – w którym wszystko staje na głowie, wszyscy coś udają, gdzie błędy rodziców doprowadzają do tragedii młodych i pokrewieństwo staje się przekleństwem na tak wielu poziomach – jest zbyt duszny, by można było planować w nim normalne życie. Tylko czy naprawdę da się kiedykolwiek uciec od swojej rodziny? Tak zupełnie, na sto procent, tak żeby to nie miało najmniejszego wpływu na twoje życie? I czy naprawdę tego właśnie pragniemy, założywszy już, że w rodzinie jest nam źle? Sytuacja wydaje się dosyć patowa, mimo pozornej możliwości wyboru. 

Na koniec postanowiłam sobie zadać niby najprostsze pytanie z możliwych: czy „August: Osage County” to film dobry czy niedobry? I tu najchętniej umyłabym ręce. Nie wyszłam z kina zachwycona, z drugiej strony trudno powiedzieć, żeby seans pozostawił mnie obojętną – w końcu rodzinne ‘brzemię’ to temat przemawiający do niemal każdego. Ale skoro to temat uniwersalny, to przecież znaczy także, że tego typu opowieści było już wiele, w dodatku dążących do podobnych konkluzji. Trudno mi było opędzić się też od myśli, że fabuła była zbyt statyczna, skrojona bardziej pod teatr niż pod kino. Z drugiej zaś strony film broni się aktorami – nie mogłabym przyczepić się do żadnej roli, wszyscy grali wzorowo. A mimo wszystko… czegoś mu ewidentnie brakuje, pomimo wspaniałości obsady. Miałam wręcz wrażenie, że taki piękny narybek aktorów marnuje się w czymś, co może i trzyma poziom, ale nie uzasadnia potrzeby skrzykiwania takich nazwisk. „Sierpień w hrabstwie Osage” to obrazek na raz. Będzie to seans ciekawy i raczej wart waszego czasu (chyba że już wielu tego typu historii „pokoleniowych” się naoglądaliście), ale nie opowiada w sumie o życiu czegokolwiek na tyle nowego, żeby warto go sobie było wielokrotnie odświeżać.

* ksywka Meryl, którą nadał jej genialny w te klocki krytyk filmowy Mark Kermode, pomysłodawca takich cudów jak: Ikea Knightly, Nicole Kindling, Huge Action, Gerard did a pas de deux, Orlando Borlando Gloom/Orloondo Bland, Matthew Mahogany, Keanununu Reeves, Ralph "Don't call me Ralph" Fiennes (podobno jego imię powinno się wymawiać „Reif”, wiedzieliście?) czy Lawrence "Don't call me Larry" Fishburne.